środa, 16 marca 2016

"Rozmowy z katem" przez 255 dni się toczą

Tytuł: Rozmowy z katem
Autor: Kazimierz Moczarski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Naukowe PWN
Liczba stron: 410


Wyobraź sobie, że trafiasz na parę lat do jednego pomieszczenia z osobą której nie lubisz, ale to naprawdę nie lubisz, z którą non stop wpadasz w konflikty. Musisz znosić słuchanie głupot, które mówi i patrzeć na  to jak idiotycznie się zachowuje. Wiele ludzi ma dość już na samo wyobrażenie sobie tego. A pomyśleć, że istnieli ludzie, którzy byli w podobnej sytuacji. I dzięki temu napisali tak świetny portret psychologiczny. Tak, mowa o panie Moczarskim. 
Autor owej książki z zawodu był dziennikarzem. Jako dziennikarz musiał przestrzegać pewnych reguł, których przestrzegać powinien każdy, a przynajmniej każdy szanujący się dziennikarz. Przede wszystkim dystansowanie się od subiektywnych ocen i wydawania osądów. Bo czytelnik chce poznać prawdę, a nie czyjeś osobiste zdanie na dany temat. I trzeba Moczarskiemu przyznać, że z wyzwania jakie sobie postawił wywiązał się znakomicie. Tułając się po więzieniach, trafił w końcu na celę z charakterystycznymi osobistościami, a szczególnie jednym - Jürgenem Stroopem, zbrodniarzem wojennym. A trzeba wiedzieć, że Moczarski przez lata był przetrzymywany w więzeniu ze względu na - jakżeby inaczej - powiązanie z AK. Tak więc w małej, ciasnej celi spotkały się dwaj mężczyźni o jakże odmiennych poglądach. 
I tu trzeba zacząć chwalić Moczarskiego. Cierpliwość, z jaką badał umysł swojego współtowarzysza niedoli, sposób w jaki dopytywał się o różne szczegóły, nie wzbudzając zbyt negatywnych podejrzeń zasługują na uwagę. Przez 255 dni spędzonych z wrogiem, bratając się z nim, nie zgadzając się, a przede wszystkim - nie oceniając go - tworzył coś, co po wyjściu na wolność mógł przekazać następnym pokoleniom. Ze swoją przerażająco dobrą pamięcią i spostrzegawczością przeprowadzał raz po raz rozmowy o tym jak, po co, dla kogo... A wszystko tyczyło się oczywiście postaw Stroopa wobec Niemiec, wobec wojny i wobec Hitlera. Zdarzało mu się stracić zaufanie ze względu na zbytnią butność (no bo kto tak intensywnie wypytuje o czyjąś przeszłość siedząc z nim w więzieniu, pierwsze co przychodzi na myśl - kapuś, trzeba się go pozbyć), wszczynać awantury (bardziej przez charakter Jürgena niż swój własny), ale i tak całość przeprowadził bardzo kulturalnie. I bardzo kulturalnie ukazywał również swoje poglądy. Rozmowa na poziomie, proszę państwa. 
Jestem pełna podziwu, naprawdę, rzadko można spotkać się z reportażem, który jest poprowadzony w taki sposób, mimo tematu, jakiego się podejmuje. Dlatego pełne 10/10, niczego tej książce nie brakuje. 

wtorek, 1 marca 2016

"Sekret" o którym wiedzą już miliony

Tytuł: Sekret
Tytuł oryginalny: The Secret
Autor: Rhonda Byrne
Wydawnictwo: Nowa Proza
Liczba stron: 216

"Rok temu zawalił się wokół mnie chyba cały świat."

Nie podobają mi się takie pozycje. O, jak bardzo mi się nie podobają. Na początek powiem, że trudno jest mi wystawić miarodajną ocenę (pisząc to, jeszcze się nad tym poważnie zastanawiam). Dylemat w moim przypadku polega na tym, że książka porusza tematy bliskie mojemu światopoglądowi. Z drugiej zaś strony, jest pozycją totalnie wyśmiewającą temat. Ale przecież przez całą książkę przewija się ogromna wiara w poprawność takiej a nie innej postawy wobec życia. Przecież dzięki temu więcej ludzi może dostrzec korzyści pozytywnego nastawienia. Dlaczego więc oskarżam autorkę o coś takiego?
Otóż, to co przez nią jest otaczane magiczną otoczką, realnie nazywamy po prostu karmą. O karmie wie każdy, jedni w nią wierzą, inni nie, jedni czerpią korzyści z jej zasad, inni traktują sprawę olewczo. Ale każdy wie czym jest i potrafi ją nazwać. A tu nagle na rynek literacki wychodzi coś, co jest nagłym, wielkim odkryciem. Już w wyobraźni słyszę krzyki zdziwienia, że oto odkryto cudowną metodę na to jak wieść szczęśliwe życie! Zupełnie jak w reklamach o powiększaniu penisa w tydzień czy chudnięciu 10 kg w kilka dni bez efektu jo-jo. Tak własnie brzmi ta książka.
A jednak mimo wszystko są osoby, którym się to podoba, które dzięki temu zmieniają swoje podejście do życia, do siebie, do wszystkiego. I dlatego tak trudno mi wystawić ocenę, e względu na takich odbiorców. Jednak, jako że Internet dał mi możliwość wyrażania swojej opinii na większą skalę, mogę z czystym sercem odradzić czytania tej książki i zachęcić do przeczytania w to miejsce czegoś lepszego a traktującego o  podobnej tematyce.

"Jesteś spadkobiercą królestwa. Jesteś doskonałością życia. I znasz Sekret."


czwartek, 21 stycznia 2016

Widziałeś kiedyś oktarynę? Jeśli nie to żałuj, bo to "Kolor magii"

Okej, dawno mnie nie było, ale chyba czas odżywić trochę tego bloga.

***
Tytuł: Kolor magii
Tytuł oryginalny: The Colour Of Magic
Autor: Terry Pratchett
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 208



Dziś na tablicę bierzemy, myślę że już zasłużoną klasykę fantastyki, choć tą przedstawiającą w sposób nietypowy, bo wyśmiewczy. Ja do fanów fantastyki się nie zaliczam, znam trochę przedstawicieli gatunku, jednak znawcą nazwać się nie mogę. Myślę jednak, że nie trzeba nim być, by zauważać schematy, jakie panują w stworzonych przez różnych autorów światach. Zlewają się w nich różne postaci, które już przeszły do kultury literackiej. Któż nie zna wampirów, elfów, wiedź czy czarodziejów? Właśnie o tych ostatnich, jest książka "Kolor magii" Terry'ego Pratchetta, a raczej przygodach jednego z nich. 
Jakie zaskoczenie na nas spada, gdy dowiadujemy się, że ktoś będący czarodziejem (a przecież mamy już o nich wyrobione zdanie) może być osobą tak bardzo przyciągającą do siebie kłopoty. Przecież znając zaklęcia, nie można mieć do nich aż takiego szczęścia. Co jednak, gdy czarów się nie zna?
Takiego właśnie czarodzieja wykreował nam Pratchett. Rincewind - bo tak nazywa się nieszczęśnik, jest - zdawać by się mogło - głównym bohaterem powieści. To jego znajomość języków rozpoczyna całą historię i jego brak typowych umiejętności ciągnie nas przez różne przygody w całej książce. Nie wiem jednak, czy można głównym bohaterem nazwać kogoś tak karykaturalnie zarysowanego. Postaci poboczne są, zdaje się, stworzone z większym kunsztem. Ale jako, że cykl, który rozpoczyna zabawę z całym Światem Dyksu jest nazwany cyklem o Rincewindzie uznajmy, że jest on bohaterem (prawie) tytułowym. 
Z Rincewindem więc wkraczamy do nieznanego nam jeszcze świata. Poznajemy historię, część bohaterów i zasady panujące na dysku. I w tym być może leży główny problem. "Kolor magii" skupiony jest na pokazywaniu świata tak bardzo, że sama fabuła książki nam gdzieś umyka. Jest parę scen charakterystycznych, jednak czytając ma się wrażenie, że czyta się mały zbiór mądrości i zabawnych satyr odnośnie fantastyki. I teraz zależnie od tego, czego od książki się oczekuje - może nam się to spodobać, bądź nie. Spodoba nam się, jeśli oczekujemy lekkiego, zabawnego zbioru okraszonego delikatną fabułą, nie spodoba nam się jednak, jeśli mamy nadzieję na kolejną świetnie wykreowaną serię książek stricte fantastycznych.


"To właśnie jest głupie w tej całej magii. Przez dwadzieścia lat studiujesz czar, który sprowadza ci do sypialni nagie dziewice. Ale wtedy jesteś już tak zatruty oparami rtęci i półślepy od czytania starych ksiąg, że nie pamiętasz, co dalej robić."


Na koniec dodam, że jeśli chodzi o pratchettowskie mądrości, to jestem pełna nadziei, że w kolejnych częściach Świata Dysku będzie ich więcej. Są głównym powodem wysokiego poziomu powieści (poza zabawą językową i słowotwórczą, którą dane mi było poznać dzięki świetnej robocie tłumacza). Zagorzali fani serii twierdzą, że pierwszy tom jest jednym ze słabszych, więc zabieram się za czytanie kolejnych. "A potem zacznę żonglować śnieżkami w piekle."